W przypadku importu sprawa jest nieco bardziej złożona. Po pierwsze, mamy import zaopatrzeniowy, dzięki któremu nasza gospodarka rośnie. Chodzi o towary wykorzystywane do dalszej produkcji u nas w kraju. To pozytyw. Po drugie, importujemy energię, w tym ropę naftową, i jej ceny ostatnio wzrosły. Po trzecie, jest też import tranzytowy. Na jego odprawach zyskujemy 20 proc. ceł + VAT, niezależnie od zysków osiąganych przez porty czy kolej. Następnie towary, które się u nas znalazły, są transportowane dalej. Tu dobrym przykładem są Chiny. Szacujemy, że 60 proc. importu z Państwa Środka trafia przez nas do innych państw. Ten rodzaj importu będzie rósł, choćby poprzez rozwój polskich portów. Można zakładać, że przejmą one część towarów z Hamburga i Rotterdamu. Do tego nasze społeczeństwo się bogaci i zaopatruje się w coraz większą liczbę dóbr konsumpcyjnych, np. smartfonów czy komputerów. Reasumując – wyższa dynamika importu wynika z silnego popytu konsumpcyjnego, ożywienia w inwestycjach oraz wyższych cen nośników energii, w tym ropy naftowej. Na światowe ceny ropy wpływu nie mamy. Natomiast wzmocnienie popytu konsumpcyjnego świadczy o wzroście zamożności społeczeństwa, a o wzrost inwestycji od dłuższego czasu sami zabiegamy.
A co saldem w handlu zagranicznym? Z 0,5 mld euro nadwyżki na koniec 2017 r. zrobiło się aż 5 mld euro deficytu na koniec 2018 r.?
Dobrym przykładem jest import ropy naftowej. Jej ceny wzrosły, a co za tym idzie – wzrosła wartość jej importu. Przykładowo, nie licząc importu energii z Rosji, nasz bilans w wymianie handlowej z tym krajem byłby dodatni.
To jedno, ale nie ma też co ukrywać, że coraz bardziej zalewają nas towary z Azji. Deficyt w handlu z tym kontynentem osiągnął kolejny rekordowy wynik. Tym razem było to aż -42,1 mld euro. Jest jakiś pomysł, jak zmniejszyć ten niekorzystny wynik?
Na pewno możemy do Azji dużo więcej eksportować. I na tym powinniśmy się skupić. Na każdym kroku przekonujemy naszych przedsiębiorców, że warto różnicować geograficzne kierunki swojego eksportu. Nadal musimy eksportować do UE, ale też wychodzić na nowe, dalsze rynki, w tym azjatyckie. Powinniśmy też to robić samodzielnie, bez udziału pośredników. Często bowiem eksportujemy do Azji, ale poprzez Niemcy, Francję czy Holandię. Idziemy wtedy w duży wolumen i niskie marże. Następnie polskie towary są sprzedawane przez pośredników z wysoką marżą. Gdybyśmy robili to samodzielnie, bilans z Azją poprawiłby się automatycznie. Sporo w tej materii zrobiliśmy poprzez działalność zagranicznych biur handlowych Polskiej Agencji Inwestycji i Handlu (PAIH), ale też wiele mamy jeszcze do zrobienia. Przestrzegałbym przed analizą naszych relacji handlowych z Azją wyłącznie przez pryzmat suchych liczb. Wiele importowanych stamtąd produktów jest bowiem wykorzystywanych w Polsce do produkcji dóbr eksportowych o większej wartości dodanej. Oceniamy, że w przypadku importu z Chin prawie 1/3 towarów jest de facto reeksportowana. Import z Azji to w wielu wypadkach import zaopatrzeniowy. Wiele podzespołów czy części do produkcji w Polsce powstaje właśnie w Azji. To także surowce i materiały, które u nas po prostu nie występują. Ta specyfika jest właściwa dla całego łańcucha dostaw i produkcji na świecie. Weźmy pod uwagę także koszty produkcji podzespołów, które są zdecydowanie niższe w Azji niż w Europie.
Chiny w porozumieniu z Włochami chcą w porcie w Trieście umiejscowić jedną z końcówek Nowego Jedwabnego Szlaku. My się już nie liczymy jako chiński hub w Europie czy – zważywszy na nasz ogromny deficyt w handlu Chinami – nie palimy się do takich pomysłów?